środa, 25 marca 2020

                                     
               BIBLIOTECZNA TWÓRCZOŚĆ

                       MOJA BAJKA DLA DZIECI
    Jak Rosół szukał domu

Mam na imię Rosół. Jestem kotem. Zwykłym, biało – szarym kudłaczem. Jak myślicie, dlaczego noszę takie smaczne imię? Otóż uwielbiam rosołek, taki tłuściutki, pożywny. No, oczywiście oprócz tego i karmę, a najbardziej tą w kształcie małych, złotych rybek.
Kiedyś dawno, dawno, dawno, tak z trzy miesiące, temu stało się wielkie nieszczęście. Uwierzcie mi. Kotoma i Gomora. W moim domu zabrakło dla mnie pokarmu. Zapomnieli sobie o moich potrzebach żywieniowych. Wtedy to właśnie zamiast ukochanych chrupek dostałem do miski rosół. Wyczyściłem miseczkę do błysku, a kiedy podniosłem swój szczęśliwy pyszczek do góry, rozległ się przeraźliwy, niepohamowany śmiech . Nie wiedziałem dlaczego,i z czego, więc strzeliłem focha i ruszyłem na zasłużony odpoczynek w wysłużonym fotelu. Przechodząc przez przedpokój zerknąłem w wielkie lustro. O mój Filemonie! Na pyszczku miałem przeogromnie długiego, białego robala. Zaraz mnie zeżre. Nie dam się bez walki. Chwyciłem mordercę mocno pazurem i rzuciłem na podłogę. Nie żył. Leżał i nie oddychał. Czułem się jak koci bohater. Kot Bond.
- Oj kocie, kocie walczysz z makaronem? - Usłyszałem głos nad sobą.
Makaron? Głupi Bond, to znaczy błąd. I wtedy to właśnie otrzymałem imię: Rosół. Dobrze, że nie makaron. Ale zacznijmy od początku.
Byłem kotem bezimiennym i mieszkałem w takim ogromnym domu, gdzie było wiele innych zwierząt. Słyszałem, jak ludzie mówili o nim – schronisko. Miałem miesiąc i bardzo tęskniłem, sam jeszcze nie wiedziałem za czym. Pewnego popołudnia, kiedy smacznie leżakowałem na starym kocyku, poczułem jakieś nowe i nieznane mi dreszcze. Ktoś delikatnie głaskał mnie po brzuszku. Czyjeś ręce podniosły mnie do góry i wtedy zobaczyłem ciemne, ciepłe oczy małej dziewczynki. Zrozumiałem, że muszę coś zrobić, aby mnie przytuliła, żeby mnie CHCIAŁA. Zamknąłem oczy i wtuliłem się w ciemne, pachnące włosy małej osóbki.
- Juhu! Juhu! Wzięli mnie. Wzięli mnie do domu. I teraz mam rodzinę.
Mama Marta i Tata Łukasz, to rodzice moich małych Pańć, Pańci Izy i Pańci Hani.
Moja Pańcia Iza jest prześmieszna. Bardzo lubię się z nią bawić, chociaż czasami Jej nie rozumiem. No bo jak można rzucać mi piłeczkę z okrzykiem „podaj”, albo kazać mi warować? Czy ja jestem jakiś szczeniak? Przecież ja jestem kotem i swoją kocią dumę mam, chociaż często na tym tracę, bo przecież chętnie pobawiłbym się tą czerwoną piłeczką. Uwielbiam biegać za sznurkiem z przywiązaną aksamitną myszą. Ja wiem, że to zabawka, ale niech jej tam będzie. Udaję, że gonię tę dziwną myszkę, a Ona myśli, że ja myślę, że Ona myśli...Chyba się zaplątałem. Ale bez dwóch zdań – Pańcia Iza potrafi się świetnie bawić.
Co do Pańci Hani, no Ona to już przesadza. Bez przerwy by mnie czesała, szczotkowała i robiła różne kosmetyczne zabiegi. Kiedyś chciała mnie wykąpać. Nie dałem się. Zwyciężyłem. Nie, żebym był brudasem, ale ja potrafię sam zadbać o swoją higienę. Chociaż, kiedyś słyszałem, jak Tata Łukasz mówił, że koty się pierze, tylko nie wiruje. Wolne żarty. Wypraszam sobie. Mała Hania, ta, to ma te swoje kosmetyczne pomysły. Pewnego dnia wylała na mnie pół butelki perfum swojej mamy. Rozumiecie? Pół butelki perfum dziewczyńskich, na mnie, kota - chłopaka. No, co innego jakby to były męskie perfumy.
I tak mijały mi dni na zabawie, spaniu i przytulaniu. Miałem zawsze pełną miseczkę, świeżą wodę, czystą kuwetę. Kochałem Mamę Martę, Tatę Łukasza i obydwie małe Pańcie.
No przyznam, trochę dokuczałem. Ale ten kawałek tapety tak trochę odstawał, więc chciałem go docisnąć. No wiem, że pół ściany jest zdrapane. Chciałem tylko docisnąć. A ten papuć? Przecież on rzeczywiście wyglądał jak gęba krokodyla. Miał takie czarne gardło. A jakby tak ugryzł Mamę Martę? Uratowałem życie Matce moich Pańć. Obgryzłem go tak, że już nie miał czym zaatakować. Zostały tylko pięty i to nie całe. Dostałem burę. Ja bohater. Rosół bohater. Jawna niesprawiedliwość. A te kwiatki? No zjadłem i co? To przecież same witaminy. Mama Marta, mnie obwinia, o to że, w domu nie ma kwiatków, ale kiedyś podsłuchałem (oczywiście, przez przypadek), że i tak zawsze zapominała je podlewać. A teraz będzie, że przez kota i jego niepohamowany apetyt na zieleninę. Przyznam się, że potargałem trochę firankę, ale nie widać tak bardzo, no i obgryzłem aniołkowi na czubku choinki skrzydło. Zasłaniał mi widok.
Tak krótko opisałem moje nowe życie w nowym domu. Teraz opowiem historię, która wydarzyła się mi równo rok po tym jak opuściłem schronisko. Historia jest bardzo straszna, i ci co mają słabe nerwy niech naszykują sobie herbatki rumiankowej, lub obgryzą jakiś kwiatek. Hej! nie ruszaj tej doniczki, żartowałem.
Był piękny, jesienny dzień, a właściwie wieczór. Wylegiwałem się na małym pufie na balkonie i zastanawiałem się czy na księżycu mieszkają kotsmici, kiedy coś mi spadło na nos. To była kropelka wody, za chwilę, druga i trzecia i następna. Sąsiad się kąpie na balkonie? Muszę sprawdzić, jak on zainstalował prysznic. Wdrapałem się na poręcz balkonu, wyciągnąłem wysoko szyję i nagle! Jak nie strzeliło, jak nie trzasnęło, niebo zaczęło się palić. I nastała cisza. Ocknąłem się w krzakach, pośród jakiś kamieni.
- Pańciu Izo, Pańciu Haniu. Pańciu Izuniu, Pańciu Hanusiu. - zakwiliłem.
Nikt się nie odezwał, nikt nie przytulił. Zrozumiałem. Jestem sam i nie wiem gdzie. Nigdy, ale to nigdy nie wychodziłem na zewnątrz. Chciałem wyczuć zapach mojego domu, usłyszeć znajome głosy. Było to nie możliwe. Z nieba leciała woda, całymi strugami, dookoła coś trzaskało, zapalało się i gasło. I nagle coś się poruszyło obok mnie i zafukało. Skoczyłem na równe nogi, i pognałem prosto przed siebie. Biegłem, biegłem i biegłem.
Niebo nadal grzmiało, paliło się i gasło. Krople padały tak ogromne, że bolały mnie plecy od uderzeń.
Zatrzymałem się przy bramie jakiegoś dużego domu, ale nie takiego dużego jak mój blok w którym mieszkałem. Mieszkałem? Czy jeszcze kiedyś go zobaczę? Po cichu jak tylko koty potrafią, wszedłem za bramkę. Pod schodami była mała wnęka. Tam postanowiłem przeczekać noc. Tak, przeczekać. Musiałem całą noc czuwać. Przytuliłem się do jakiejś maskotki, trochę wilgotnej, lecz całkiem miłej. Usnąłem. Mój błąd. Kiedy otworzyłem oczy, było już widno. Dwa świecące żarem ślepia wlepiły wzrok we mnie, a ostre, białe kły drżały w półotwartej szczęce. Pies! Mój wróg! Dobrze, że jest wielki i nie zmieści się we wnęce pod schodami.
- Jak ja teraz wyjdę? Ja chcę do domu.- Cicho zamiauczałem.
Pies nagle zamerdał ogonem i odszedł. Był stary i trochę niedołężny. Zrobiłem krok do przodu, potem drugi.
- Raz kotu śmierć - Pomyślałem
Nagle poczułem jak mnie coś ściska za skórę na karku.
- Masz, wymiauczałeś sobie- Znowu pomyślałem.
To coś mnie niosło i niosło i niosło. W końcu puściło. Spadłem jak to kot, na cztery łapy, prosto przy misce z pachnącym jedzeniem. Psim! Staruszek pies patrzył na mnie wyczekująco. Podniosłem się, przetarłem oczy, szarpnąłem nonszalancko wąsy, robiąc obojętną minę i rzuciłem się jak kot po walerianie na to pieskie żarcie.
- Brr, co ty jadasz chłopie? Toż to jaka breja! - Zamiauczalem.
Mój nowy znajomy popatrzył na mnie wesoło i odszedł, po chwili zniknął za drzwiami mieszkania.
- Muszę znaleźć moich bliskich. - Pomyślałem. - Nawet nie podziękowałem staruszkowi. Dobra psina.
Ruszyłem przed siebie. Po wczorajszym wstrętnym dniu nie było ani śladu. Słońce ciepło grzało, kolorowe liście szeleściły pod moimi łapkami. Szedłem i rozglądałem się wokół. Przechodzące dzieci wołały do mnie „kici, kici”, ale to nie były moje dzieci. Po dłuższej chwili ujrzałem ciekawy obrazek. Biały dom z niewielkim gankiem. Na ganku pięć małych, zupełnie czarnych kotków. Nachyleni łebkami do siebie, cicho o czymś dyskutowali. Podszedłem bliżej. Może poproszę o pomoc? Kiedy byłem już całkiem blisko, małe kocięta zauważyły mnie i trochę się zjeżyły. Ich sierść lśniła jak czarne srebro.
- Witam, jestem Rosół i spadłem z balkonu. Chcę wrócić do domu.
- Cześć Rosół, a my jesteśmy Mańki. Głodny? Chodź, mamy smaczne jedzonko.
Podszedłem do miski. Była tam karma, ale nie taka w złote rybki. Mimo to skorzystałem z zaproszenia.
- Jak się nazywacie? - Spytałem oblizując wąsy.
- No przecież powiedziałem. Mańki. - odpowiedział czarny kot.
- Słyszałem- Potwierdził czarny kot.
- Dobra, już nie drwijcie. Jak to Mańki?
- No, a ilu nas widzisz?
- Pięciu.
- A jakiego koloru wszystkie jesteśmy?
- No, czarnego.
- A widzisz jakieś różnice? - spytał czarny kot.
- Żadnej, jesteście identyczni.
- No właśnie. Nikt nas nie odróżnia. Jak pani zawoła „Maniek”, to zawsze któryś z nas biegnie.
- Czyli wszyscy podobni do siebie to Mańki? - Spytałem.
- Na to wygląda - Odpowiedziała zgodnie grupka kotów.
- A ty dlaczego nazywasz się Rosół? - zapytał Maniek
Opowiedziałem im historię mojego imienia, chociaż wydaje mi się, że do końca nie zrozumieli. Widocznie nigdy nie jedli rosołu.
- Słuchaj, a może ty też chcesz być Mańkiem? - Spytał czarny kot
No nie wiem, chcę wrócić do swojego domu - Odpowiedziałem z wahaniem.
- Ale zanim go odnajdziesz, możesz spróbować. Wiem jak to zrobić.
Zaprowadzili mnie do małego, ciemnego pomieszczenia. Na siłę wcisnęli pod czarne kamienie, ułożone w dużą stertę.
- Ocieraj się teraz, ocieraj-Radziły jeden przez drugiego.
Po kilku minutach ocierania, wyszłyśmy z piwnicy. Byłem Mańkiem. Szóstym.
- Idziemy pod krzak przy płocie, na naradę .- Zaproponował któryś z Mańków.
Przechodząc obok ganku, zauważyłem starszą panią, która trzepała mały dywanik.
- Coraz gorzej z moimi oczami. Wydawało mi się, że mam pięć kotów, a teraz widzę że sześć. Pora zmienić okulary. - mruknęła.
Położyłyśmy się wygodnie pod rozłożystym krzewem. Rozmyślałyśmy.
- Mam pomysł - Powiedział Maniek - Każdy z nas pójdzie w inną stronę i będzie obserwował dzieci. Jak wyglądają twoje Pańcie? - Spytał.
- Pańcia Iza ma czarne włosy i ciemne oczy, a pańcia Hania niebieskie oczy i jasne włosy. Obie są śliczne.
- To są siostry? - Spytał Maniek
- Rodzone. I mają mamę Martę i Tatę Łukasza.
- To one nie są Mańkami? - niedowierzająco spytał Maniek.
- Nie , a dlaczego?- Spytałem zdziwiony.
- Bo są siostrami - Odpowiedział.
- Tak są siostrami, ale nie Mańkami - Stwierdziłem.
I nagle zrozumiałem. Mańki są takie same. No, ma to jakąś logikę.
Postanowiliśmy iść w różne strony, obserwować dzieci, a jeśli któryś zauważy coś znajomego w postaciach, które dokładnie opisałem, wraca pod krzak i czeka na pozostałych.
Ruszyłyśmy w drogę. Ja, obecnie cały czarny, kichałem po drodze jak szalony. Uczulenie na węgiel? Chyba tak. Mimo ataków kichania obszedłem okolicę kilka razy. I nic. Wróciłem pod krzak. Były już tam trzy Mańki. One tez nic nie zauważyły. Po chwili wrócił czwarty Maniek. Też nic. Czekałyśmy na piątego Mańka. Po długiej chwili (nie znam się na zegarku) przybiegł piąty Maniek.
- Mam, mam. Za takim dużym sklepem jest plac zabaw dla dzieci. Tam są twoje Pańcie. Chodź szybko.
Serce podskoczyło mi do gardła. Moje Pańcie. Tak za nimi tęsknię.
Pobiegłem za piątym Mańkiem, a pozostałe za nami. Zatrzymałyśmy przy ogrodzeniu.
- Gdzie one są, gdzie? - Spytałem zziajany
- No tam,! Nie widzisz? Czarna i biała - stwierdził Maniek
Serce mało nie wyskoczyło mi z mojego czarnego ciała. Czarnego ciała?
Przecież teraz jestem Maniek. One mnie nie poznają. Podszedłem jeszcze bliżej. Przyłożyłem pyszczek do ogrodzenia. Stojące za mną Mańki czekały pełne napięcia. Odwróciłem się pomału w ich stronę.
- To nie moje Pańcie.
Spuściłem głowę. W towarzystwie pięciu czarnych kotów wróciłem pod krzak.
- Nie chcę być Mańkiem. Chcę być Rosołem. Co by było, jakby to były moje dziewczynki? Nie poznały by mnie. Każdy powinien być sobą.
Chyba Mańki zrozumiały. Zaprowadziły mnie pod stojącą w ogródku studnię. Kapała z niej woda. Stanąłem pod nią i czekałem. Trzeba cierpieć za swoją głupotę. Po chwili (jak już wspominałem nie znam się na zegarku) zauważyłem, że Mańki były bardziej mokre ode mnie. Wyglądały jak zmokłe kury. Woda lała się z nich i skapywała na ziemię, a to przecież ja stałem pod studnią. No tak, przecież od jakiejś chwili lalo jak z cebra. Byłem już szary i pełen nadziei na całkowite odzyskanie swoich rodzonych kolorów. Podziękowałem czarnym Mańkom i ruszyłem w drogę. Wierzyłem, że ulewa minie i odnajdę swój dom. Bardzo się myliłem. Lało coraz mocnej. Wtem, coś mnie chwyciło i uniosło do góry. Zobaczyłem zielone oczy i mokrą, rudą grzywkę. Reszta ciała ukryta była pod nieprzemakalną peleryną. To nie były oczy mojej Pańci, ale byłem tak zmęczony, że z ufnością przytuliłem się do mokrego policzka. Nowy przyjaciel zabrał mnie do swojego domu. Miałem nadzieję, że odpocznę, wyschnę, wyśpię się i znowu zacznę poszukiwania. Oj, jakże się myliłem.
Mały Robuś, bo tak miał na imię chłopiec, który mnie znalazł, nie należał do dzieci, które mogą mieć zwierzątko. A wprost przeciwnie, całkowity zakaz posiadania choćby najmniejszego żyjątka na Świecie. Jak tylko przebrał się w suche ubranie, przypomniał sobie o mnie. Zabrał mnie do swojego pokoju, które wyglądało jak laboratorium Frankensteina. Co ja przeżyłem i jakim cudem przeżyłem, nie wiem. Cały obolały, czekałem na śmierć. Nagle, ktoś otworzył drzwi. To mama przyniosła swojemu synkowi kakao. To był ten moment. Choćbym miał wyrwać sobie nogę zakleszczoną w jakimś chwytniku, to ucieknę. Szarpnąłem się i wyrwałem. Poczułem straszliwy ból, ale musiałem działać. Czmychnąłem między nogami mamy i mijając jej syneczka wskoczyłem na parapet. Jeśli zginę to na wolności. Nie wiedziałem na którym byłem piętrze. Może dziesiątym, a może osiemdziesiątym. Usłyszałem jeszcze krzyk Robusia. Mam nadzieję, że kakao było gorące. Skoczyłem i zaraz spadłem.
- Długo nie leciałem - Pomyślałem. - No raczej. Nie odnotowano jeszcze długich lotów z parteru .
Noga bolała. Zacząłem ją lizać. Rana nie była taka wielka, ale jakaś taka dziwna. To nic, muszę odnaleźć swój dom i uważać na ludzi. Szedłem powoli, rozglądając się na boki. Pod wielkim drzewem leżał duży, purpurowy liść. Szkoda, go, taki piękny, mógł jeszcze rosnąć sobie . Podniosłem głowę w górę, aby popatrzeć na drzewo z tak pięknymi listkami.
I nagle zauważyłem na drzewie kartkę. Opuściłem głowę, by po chwili spojrzeć jeszcze raz. Serce zaczęło mi skakać, łapki drżeć. Na kartce ktoś namalował kota. Był podobny do mnie. No, z tym że ja byłem ładniejszy. Usiadłem pod drzewem i zacząłem miauczeć. Przeraźliwie, długo, żałośnie. Miauczałem cały swój ból, tęsknotę i beznadzieję. Kiedy trochę przycichłem, bo się co nieco zmęczyłem, zauważyłem zbliżających się do mnie ludzi. Chciałem uciec, ale to drzewo dawało mi nadzieję. Obok przechodził starszy pan z małą dziewczynką, pewnie wnuczką. Spojrzałem na dziecko i ...olśniło mnie. Przecież to Ania, koleżanka Izy. Kiedyś jak była u nas, to ją podrapałem, ale tak niechcąco. Mogła mi od razu dać ten kawałek kotleta, a nie drażnić głodnego. Zacząłem na nowo przeraźliwie miauczeć. Ania spojrzała na mnie, na kartkę przyklejoną do drzewa i wszystko zrozumiała.
-Dziadziu, to kot Izy! On jej zaginął ! Iza go wszędzie szuka! Daj telefon! Tu na ogłoszeniu jest numer! Zadzwoń! - Jednym tchem wykrzyknęła Ania.
Jak ja ją wtedy kochałem. Postanowiłem że, nigdy, ale to nigdy jej nie drapnę i nigdy, ale to nigdy nie wyrwę jej jedzenia. Jeszcze nie skończyłem składać  obietnic, gdy z bloku, zza drzewa wyskoczyła Pańcia Iza, potem Pańcia Hania, potem Tata Łukasz, a na końcu Mama Marta. Mama Marta nie mogła nadążyć za rodziną z powodu spadających pantofli, które posiadały tylko pięty i to sporo nadgryzione, oraz nieistniejące już prawie podeszwy.
Pańcia Iza chwyciła mnie na ręce i mocno przytuliła, a ja wpakowałem swój pyszczek w jej pachnące włosy. Pańcia Hania przytuliła Anię, Mama Marta przytuliła Tatę Łukasza, tylko dziadka nikt nie przytulił, dlatego odwróciłem się na rękach mojej pańci i liznąłem staruszka w okulary. Chyba nie lubił być lizany po okularach, bo zaraz je ściągnął i zaczął czyścić, śmiejąc się przy tym radośnie.
Wróciłem do domu. O mój Filomenie! Jestem taki szczęśliwy. Mój kocyk pachnie mną, w mojej miseczce leżą złote rybki, bulgoce na piecu rosół.
Pańcie głaszczą mnie i przytulają, opowiadając jak mnie poszukiwały i jak Pańcia Hania namalowała mój portret i powiesiła na drzewie. Ja jestem gotów dla nich łapać tę sztuczną mysz do końca moich dni, znosić zabiegi kosmetyczne, jak tylko zagoi mi się poraniona noga. Mam jeszcze tylko kilka marzeń. Chciałbym mieć brata lub siostrę i niech zainwestują w plastyczną edukację dziecka, bo co jak co, ale kotów rysować to ona nie umie. A moje najważniejsze marzenie, to by żadne zwierzę nie spotkało na drodze swojego życia Robusia. Bo my Was kochamy i chcemy też być kochani.
autor H.K.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz