BIBLIOTECZNA TWÓRCZOŚĆ
MOJA BAJKA DLA DZIECI
Jak
Rosół szukał domu
Mam
na imię Rosół. Jestem kotem. Zwykłym, biało
– szarym kudłaczem.
Jak myślicie, dlaczego noszę takie smaczne imię? Otóż uwielbiam
rosołek, taki tłuściutki, pożywny. No, oczywiście oprócz tego i
karmę, a najbardziej
tą w kształcie małych, złotych rybek.
Kiedyś
dawno, dawno, dawno,
tak z trzy miesiące, temu stało się wielkie nieszczęście.
Uwierzcie mi. Kotoma i Gomora. W moim domu zabrakło dla mnie
pokarmu. Zapomnieli sobie o moich potrzebach żywieniowych. Wtedy to
właśnie zamiast ukochanych chrupek dostałem do miski rosół.
Wyczyściłem miseczkę do błysku, a kiedy podniosłem swój
szczęśliwy
pyszczek do góry, rozległ
się przeraźliwy, niepohamowany
śmiech
. Nie wiedziałem dlaczego,i
z czego,
więc strzeliłem focha i ruszyłem na zasłużony odpoczynek w
wysłużonym fotelu. Przechodząc przez przedpokój zerknąłem w
wielkie lustro. O mój Filemonie! Na pyszczku miałem przeogromnie
długiego, białego robala. Zaraz mnie zeżre. Nie dam się bez
walki. Chwyciłem mordercę mocno pazurem
i rzuciłem na podłogę. Nie żył. Leżał i nie
oddychał. Czułem się jak
koci
bohater. Kot Bond.
-
Oj kocie, kocie walczysz z makaronem? - Usłyszałem głos nad sobą.
Makaron?
Głupi Bond, to
znaczy
błąd. I
wtedy to właśnie otrzymałem imię: Rosół. Dobrze, że nie
makaron. Ale zacznijmy od początku.
Byłem
kotem bezimiennym i mieszkałem w takim ogromnym domu, gdzie było
wiele innych zwierząt. Słyszałem, jak ludzie mówili o nim –
schronisko. Miałem miesiąc i bardzo tęskniłem, sam jeszcze nie
wiedziałem za czym. Pewnego popołudnia, kiedy smacznie leżakowałem
na starym kocyku, poczułem jakieś nowe i nieznane mi dreszcze. Ktoś
delikatnie głaskał mnie po brzuszku. Czyjeś ręce podniosły mnie
do góry i wtedy zobaczyłem ciemne, ciepłe oczy małej
dziewczynki. Zrozumiałem,
że muszę coś zrobić, aby mnie przytuliła, żeby mnie CHCIAŁA.
Zamknąłem oczy i wtuliłem się w ciemne,
pachnące włosy małej osóbki.
-
Juhu! Juhu! Wzięli mnie.
Wzięli mnie do domu. I teraz mam rodzinę.
Mama
Marta i Tata
Łukasz, to rodzice moich małych Pańć, Pańci Izy i Pańci Hani.
Moja
Pańcia Iza jest prześmieszna. Bardzo lubię się z nią bawić,
chociaż czasami Jej nie rozumiem. No bo jak można rzucać mi
piłeczkę z okrzykiem „podaj”, albo kazać mi warować? Czy ja
jestem jakiś szczeniak? Przecież ja jestem kotem i swoją kocią
dumę mam, chociaż często na tym tracę, bo przecież chętnie
pobawiłbym się tą czerwoną piłeczką. Uwielbiam
biegać za sznurkiem z przywiązaną aksamitną myszą. Ja wiem, że
to zabawka, ale niech jej tam będzie. Udaję, że gonię tę dziwną
myszkę, a Ona myśli, że ja myślę, że Ona myśli...Chyba się
zaplątałem. Ale bez dwóch zdań – Pańcia Iza potrafi się
świetnie bawić.
Co
do Pańci Hani, no Ona to już przesadza. Bez przerwy by mnie
czesała, szczotkowała i robiła różne kosmetyczne zabiegi. Kiedyś
chciała mnie wykąpać. Nie dałem się. Zwyciężyłem. Nie, żebym
był brudasem, ale ja potrafię sam zadbać o swoją higienę.
Chociaż, kiedyś słyszałem, jak Tata Łukasz mówił, że koty się
pierze, tylko nie wiruje.
Wolne żarty. Wypraszam sobie. Mała Hania, ta, to ma te swoje
kosmetyczne pomysły. Pewnego
dnia wylała na mnie pół
butelki perfum swojej mamy. Rozumiecie? Pół butelki perfum
dziewczyńskich, na mnie, kota -
chłopaka. No, co innego jakby to były
męskie perfumy.
I
tak mijały mi dni na
zabawie, spaniu i przytulaniu. Miałem zawsze pełną miseczkę,
świeżą wodę, czystą
kuwetę. Kochałem Mamę Martę, Tatę Łukasza i obydwie małe
Pańcie.
No
przyznam, trochę dokuczałem. Ale
ten kawałek tapety tak trochę odstawał, więc chciałem go
docisnąć. No wiem, że pół ściany jest zdrapane. Chciałem tylko
docisnąć. A ten papuć? Przecież on rzeczywiście wyglądał jak
gęba krokodyla. Miał takie czarne gardło. A jakby tak ugryzł Mamę
Martę? Uratowałem życie Matce moich Pańć. Obgryzłem go tak, że
już nie miał czym zaatakować. Zostały tylko pięty i to nie całe.
Dostałem burę. Ja bohater. Rosół bohater. Jawna
niesprawiedliwość. A te kwiatki? No zjadłem i co? To przecież
same witaminy. Mama Marta, mnie obwinia,
o to że,
w domu nie ma kwiatków, ale kiedyś podsłuchałem (oczywiście,
przez przypadek),
że i tak zawsze zapominała je podlewać. A teraz będzie, że
przez kota i jego niepohamowany apetyt na zieleninę. Przyznam się,
że potargałem trochę firankę, ale nie widać tak bardzo, no i
obgryzłem aniołkowi na czubku
choinki skrzydło. Zasłaniał mi widok.
Tak
krótko opisałem moje nowe życie w nowym domu. Teraz opowiem
historię, która wydarzyła się mi równo
rok po tym jak opuściłem schronisko. Historia jest bardzo straszna,
i ci co mają słabe nerwy niech naszykują sobie herbatki
rumiankowej, lub obgryzą jakiś kwiatek. Hej! nie ruszaj tej
doniczki, żartowałem.
Był
piękny, jesienny dzień, a właściwie wieczór. Wylegiwałem się
na małym pufie na balkonie i zastanawiałem się
czy na księżycu mieszkają kotsmici, kiedy coś mi spadło na nos.
To była kropelka wody, za chwilę, druga i trzecia i następna.
Sąsiad się kąpie na balkonie? Muszę sprawdzić, jak on
zainstalował prysznic. Wdrapałem się na poręcz balkonu,
wyciągnąłem wysoko szyję i nagle! Jak nie strzeliło, jak nie
trzasnęło, niebo zaczęło się palić. I nastała cisza. Ocknąłem
się w krzakach, pośród jakiś kamieni.
-
Pańciu Izo, Pańciu Haniu. Pańciu Izuniu, Pańciu Hanusiu. -
zakwiliłem.
Nikt
się nie odezwał, nikt nie przytulił. Zrozumiałem.
Jestem sam i nie wiem gdzie. Nigdy, ale to nigdy nie wychodziłem na
zewnątrz. Chciałem wyczuć zapach mojego domu, usłyszeć znajome
głosy. Było to nie możliwe. Z nieba leciała woda, całymi
strugami, dookoła coś trzaskało, zapalało się i gasło. I nagle
coś się poruszyło obok mnie i zafukało. Skoczyłem na równe
nogi, i pognałem
prosto przed siebie. Biegłem, biegłem i biegłem.
Niebo
nadal grzmiało, paliło się i gasło. Krople padały tak ogromne,
że bolały
mnie plecy od uderzeń.
Zatrzymałem
się przy bramie jakiegoś dużego domu, ale nie takiego dużego jak
mój blok w którym mieszkałem. Mieszkałem? Czy jeszcze kiedyś go
zobaczę? Po cichu jak tylko koty potrafią, wszedłem za bramkę.
Pod schodami była mała wnęka. Tam postanowiłem przeczekać noc.
Tak, przeczekać. Musiałem całą noc czuwać. Przytuliłem się do
jakiejś maskotki, trochę wilgotnej, lecz całkiem miłej. Usnąłem.
Mój błąd. Kiedy otworzyłem oczy, było już widno. Dwa świecące
żarem ślepia wlepiły wzrok we mnie, a ostre, białe kły drżały
w półotwartej szczęce. Pies! Mój wróg! Dobrze, że jest wielki i
nie zmieści się we wnęce pod schodami.
-
Jak ja teraz wyjdę? Ja chcę do domu.- Cicho zamiauczałem.
Pies
nagle zamerdał ogonem i odszedł. Był stary i trochę niedołężny.
Zrobiłem krok do przodu, potem drugi.
-
Raz kotu śmierć - Pomyślałem
Nagle
poczułem jak mnie coś ściska za skórę na karku.
-
Masz, wymiauczałeś sobie- Znowu pomyślałem.
To
coś mnie niosło i niosło i niosło. W końcu puściło. Spadłem
jak to kot, na cztery łapy, prosto przy misce z pachnącym
jedzeniem. Psim! Staruszek pies patrzył na mnie wyczekująco.
Podniosłem się, przetarłem oczy, szarpnąłem nonszalancko wąsy,
robiąc obojętną minę i rzuciłem się jak kot po walerianie na to
pieskie żarcie.
-
Brr, co ty jadasz chłopie? Toż to jaka breja! - Zamiauczalem.
Mój
nowy znajomy popatrzył na mnie wesoło i odszedł, po chwili zniknął
za drzwiami mieszkania.
-
Muszę znaleźć moich bliskich. - Pomyślałem. - Nawet nie
podziękowałem staruszkowi. Dobra psina.
Ruszyłem
przed siebie. Po wczorajszym wstrętnym dniu nie było ani śladu.
Słońce ciepło grzało, kolorowe liście szeleściły pod moimi
łapkami. Szedłem i rozglądałem się wokół. Przechodzące dzieci
wołały do mnie „kici, kici”, ale to nie były moje dzieci. Po
dłuższej chwili ujrzałem ciekawy obrazek. Biały dom z niewielkim
gankiem. Na ganku pięć małych, zupełnie czarnych kotków.
Nachyleni łebkami do siebie, cicho o czymś dyskutowali. Podszedłem
bliżej. Może poproszę o pomoc? Kiedy byłem
już całkiem blisko, małe kocięta zauważyły mnie i trochę się
zjeżyły. Ich sierść lśniła jak czarne srebro.
-
Witam, jestem Rosół i spadłem z balkonu. Chcę wrócić do domu.
-
Cześć Rosół, a my jesteśmy Mańki. Głodny? Chodź, mamy smaczne
jedzonko.
Podszedłem
do miski. Była tam karma, ale nie taka w złote rybki. Mimo to
skorzystałem z zaproszenia.
-
Jak się nazywacie? - Spytałem oblizując wąsy.
-
No przecież powiedziałem. Mańki. - odpowiedział czarny kot.
-
Słyszałem- Potwierdził czarny kot.
-
Dobra, już nie drwijcie. Jak to Mańki?
-
No, a ilu nas widzisz?
-
Pięciu.
-
A jakiego koloru wszystkie jesteśmy?
-
No, czarnego.
-
A widzisz jakieś różnice? - spytał czarny kot.
-
Żadnej, jesteście identyczni.
-
No właśnie. Nikt nas nie odróżnia. Jak pani zawoła „Maniek”,
to zawsze któryś z nas biegnie.
-
Czyli wszyscy podobni do siebie to Mańki? - Spytałem.
-
Na to wygląda - Odpowiedziała zgodnie grupka kotów.
-
A ty dlaczego nazywasz się Rosół? - zapytał Maniek
Opowiedziałem
im historię mojego imienia, chociaż wydaje mi się, że do końca
nie zrozumieli. Widocznie nigdy nie jedli rosołu.
-
Słuchaj, a może ty też chcesz być Mańkiem? - Spytał czarny kot
No
nie wiem, chcę wrócić do swojego domu - Odpowiedziałem z
wahaniem.
-
Ale zanim go odnajdziesz, możesz spróbować. Wiem jak to zrobić.
Zaprowadzili
mnie do małego, ciemnego pomieszczenia. Na siłę wcisnęli pod
czarne kamienie, ułożone w dużą stertę.
-
Ocieraj się teraz, ocieraj-Radziły jeden przez drugiego.
Po
kilku minutach ocierania, wyszłyśmy z piwnicy. Byłem Mańkiem.
Szóstym.
-
Idziemy pod krzak przy płocie, na naradę .- Zaproponował któryś
z Mańków.
Przechodząc
obok ganku, zauważyłem starszą panią, która trzepała mały
dywanik.
-
Coraz gorzej z moimi oczami. Wydawało mi się, że mam pięć kotów,
a teraz widzę że sześć. Pora zmienić okulary. - mruknęła.
Położyłyśmy
się wygodnie pod rozłożystym krzewem. Rozmyślałyśmy.
-
Mam pomysł - Powiedział Maniek - Każdy z nas pójdzie w inną
stronę i będzie obserwował dzieci. Jak wyglądają twoje Pańcie?
- Spytał.
-
Pańcia Iza ma czarne włosy i ciemne oczy, a pańcia Hania
niebieskie oczy i jasne włosy. Obie są śliczne.
-
To są siostry? - Spytał Maniek
-
Rodzone. I mają mamę Martę i Tatę Łukasza.
-
To one nie są Mańkami? - niedowierzająco spytał Maniek.
-
Nie , a dlaczego?- Spytałem zdziwiony.
-
Bo są siostrami - Odpowiedział.
-
Tak są siostrami, ale nie Mańkami - Stwierdziłem.
I
nagle zrozumiałem. Mańki są takie same. No, ma to jakąś logikę.
Postanowiliśmy
iść w różne strony, obserwować dzieci, a jeśli któryś zauważy
coś znajomego w postaciach, które dokładnie
opisałem, wraca pod krzak i czeka na pozostałych.
Ruszyłyśmy
w drogę. Ja, obecnie cały czarny, kichałem po drodze jak szalony.
Uczulenie na węgiel? Chyba tak. Mimo ataków kichania obszedłem
okolicę kilka razy. I nic. Wróciłem pod krzak. Były już tam trzy
Mańki. One tez nic nie zauważyły. Po chwili wrócił czwarty
Maniek. Też nic. Czekałyśmy na piątego Mańka. Po długiej chwili
(nie znam się na zegarku) przybiegł piąty Maniek.
-
Mam, mam. Za takim dużym sklepem jest plac zabaw dla dzieci. Tam są
twoje Pańcie. Chodź szybko.
Serce
podskoczyło mi do gardła. Moje Pańcie. Tak za nimi tęsknię.
Pobiegłem
za piątym Mańkiem, a pozostałe za nami. Zatrzymałyśmy przy
ogrodzeniu.
-
Gdzie one są, gdzie? - Spytałem zziajany
-
No tam,! Nie widzisz? Czarna i biała - stwierdził Maniek
Serce
mało nie wyskoczyło mi z mojego czarnego ciała. Czarnego ciała?
Przecież
teraz jestem Maniek. One mnie nie poznają. Podszedłem jeszcze
bliżej. Przyłożyłem pyszczek do ogrodzenia. Stojące za mną
Mańki czekały pełne napięcia. Odwróciłem się pomału
w ich stronę.
-
To nie moje Pańcie.
Spuściłem
głowę. W towarzystwie pięciu czarnych kotów wróciłem pod krzak.
-
Nie chcę być Mańkiem. Chcę być Rosołem. Co by było, jakby to
były moje dziewczynki? Nie poznały by mnie. Każdy powinien być
sobą.
Chyba
Mańki zrozumiały. Zaprowadziły mnie pod stojącą w ogródku
studnię. Kapała z niej woda. Stanąłem pod nią i czekałem.
Trzeba cierpieć za swoją głupotę. Po chwili (jak już wspominałem
nie znam się na zegarku) zauważyłem, że Mańki były bardziej
mokre ode mnie. Wyglądały jak zmokłe kury. Woda lała się z nich
i skapywała na ziemię, a to przecież ja stałem pod studnią. No
tak, przecież od jakiejś chwili lalo jak z cebra. Byłem już szary
i pełen nadziei na całkowite odzyskanie swoich rodzonych kolorów.
Podziękowałem czarnym Mańkom i ruszyłem w drogę. Wierzyłem, że
ulewa minie i odnajdę swój dom. Bardzo się myliłem. Lało coraz
mocnej. Wtem, coś mnie chwyciło i uniosło do góry. Zobaczyłem
zielone oczy i mokrą, rudą grzywkę. Reszta ciała ukryta była pod
nieprzemakalną peleryną. To nie były oczy mojej Pańci, ale byłem
tak zmęczony, że z ufnością przytuliłem się
do mokrego policzka. Nowy przyjaciel zabrał mnie do swojego domu.
Miałem nadzieję, że odpocznę, wyschnę, wyśpię się i znowu
zacznę poszukiwania. Oj, jakże się myliłem.
Mały
Robuś, bo tak miał na imię chłopiec, który
mnie znalazł, nie należał do dzieci, które mogą mieć
zwierzątko. A wprost przeciwnie, całkowity zakaz posiadania choćby
najmniejszego żyjątka na Świecie. Jak tylko przebrał się w suche
ubranie, przypomniał sobie o mnie. Zabrał mnie do swojego pokoju,
które wyglądało jak laboratorium Frankensteina.
Co ja przeżyłem i jakim cudem przeżyłem, nie wiem. Cały obolały,
czekałem na śmierć. Nagle, ktoś otworzył drzwi. To mama
przyniosła swojemu synkowi kakao. To był ten moment. Choćbym miał
wyrwać sobie nogę zakleszczoną w jakimś chwytniku, to ucieknę.
Szarpnąłem się i wyrwałem. Poczułem straszliwy ból, ale
musiałem działać. Czmychnąłem między nogami mamy i mijając jej
syneczka wskoczyłem na parapet. Jeśli zginę to na wolności. Nie
wiedziałem na którym byłem piętrze. Może dziesiątym, a
może osiemdziesiątym. Usłyszałem jeszcze krzyk Robusia. Mam
nadzieję, że kakao było gorące. Skoczyłem i zaraz spadłem.
-
Długo nie leciałem - Pomyślałem. - No raczej. Nie odnotowano
jeszcze długich lotów z parteru .
Noga
bolała. Zacząłem ją lizać. Rana nie była taka wielka, ale jakaś
taka dziwna. To nic, muszę odnaleźć swój dom i uważać na
ludzi. Szedłem powoli, rozglądając się na boki. Pod wielkim
drzewem leżał duży, purpurowy liść. Szkoda, go, taki piękny,
mógł jeszcze rosnąć sobie . Podniosłem głowę w górę, aby
popatrzeć na drzewo z tak pięknymi listkami.
I
nagle zauważyłem na drzewie kartkę. Opuściłem głowę, by po
chwili spojrzeć jeszcze raz. Serce zaczęło mi skakać, łapki
drżeć. Na kartce ktoś namalował kota. Był podobny do mnie. No, z
tym że ja byłem ładniejszy. Usiadłem pod drzewem i zacząłem
miauczeć. Przeraźliwie, długo, żałośnie. Miauczałem cały swój
ból, tęsknotę i beznadzieję. Kiedy trochę przycichłem, bo się
co nieco zmęczyłem, zauważyłem zbliżających się do mnie
ludzi. Chciałem uciec, ale to drzewo dawało mi nadzieję. Obok
przechodził starszy pan z małą dziewczynką, pewnie wnuczką.
Spojrzałem na dziecko i ...olśniło mnie. Przecież to Ania,
koleżanka Izy. Kiedyś jak była u nas, to ją podrapałem, ale tak
niechcąco. Mogła mi od razu dać ten kawałek kotleta, a nie
drażnić głodnego. Zacząłem na nowo przeraźliwie miauczeć. Ania
spojrzała na mnie, na kartkę przyklejoną do drzewa
i wszystko zrozumiała.
-Dziadziu,
to kot Izy! On jej zaginął ! Iza go wszędzie szuka! Daj telefon!
Tu na ogłoszeniu jest numer! Zadzwoń! - Jednym tchem wykrzyknęła
Ania.
Jak
ja ją wtedy kochałem. Postanowiłem że, nigdy, ale to nigdy jej
nie drapnę i nigdy, ale to nigdy nie wyrwę jej jedzenia. Jeszcze
nie skończyłem składać obietnic, gdy z bloku, zza
drzewa wyskoczyła Pańcia Iza, potem Pańcia Hania, potem Tata
Łukasz, a na końcu Mama Marta. Mama Marta nie mogła nadążyć za
rodziną z powodu spadających pantofli, które posiadały tylko
pięty i to sporo nadgryzione, oraz nieistniejące już prawie
podeszwy.
Pańcia
Iza chwyciła mnie na ręce i mocno przytuliła, a ja wpakowałem
swój pyszczek w jej pachnące włosy. Pańcia Hania przytuliła
Anię, Mama Marta przytuliła Tatę Łukasza, tylko dziadka nikt nie
przytulił, dlatego odwróciłem się na rękach mojej pańci i
liznąłem staruszka w okulary. Chyba nie lubił być lizany po
okularach, bo zaraz je ściągnął i zaczął czyścić, śmiejąc
się przy tym radośnie.
Wróciłem
do domu. O mój Filomenie! Jestem taki szczęśliwy. Mój kocyk
pachnie mną, w mojej miseczce leżą złote rybki, bulgoce na piecu
rosół.
Pańcie
głaszczą mnie i przytulają, opowiadając jak mnie poszukiwały i
jak Pańcia Hania namalowała mój portret i powiesiła na drzewie.
Ja jestem gotów dla nich łapać tę sztuczną mysz do końca moich
dni, znosić zabiegi kosmetyczne, jak tylko zagoi mi się poraniona
noga. Mam jeszcze tylko kilka marzeń. Chciałbym mieć brata lub
siostrę i niech zainwestują
w plastyczną edukację dziecka, bo co jak co, ale kotów
rysować to ona nie umie. A moje najważniejsze marzenie, to by żadne
zwierzę nie spotkało na drodze swojego życia Robusia. Bo my Was
kochamy i chcemy też być kochani.
autor H.K.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz